piątek, 13 marca 2015

Krótko, zwięźle i na temat.

Rihanna śpiewała California King Bed.


A u nas w sypialni jest King Of  The Bed... Jego Maleńkość, rzecz jasna.


Kiedy ja byłam małym dzieckiem, zdarzało mi się sypać u rodziców w łóżku, w tzw."nogach" (inaczej byłam oddelegowana do własnego pokoju).

A do czego doszło obecnych czasach?! Znowu sypiam "w nogach"...tyle że własnego łóżka, bo synunio-księciunio zajmuje większą jego powierzchnię. Skrawek przysługuje tatusiowi, a mama? Mama może spać
w nogach...zarabiając przy tym kilka kopnięć i kuksańców...

Rozważając przeprowadzkę do sąsiadów, żegnam czule!


środa, 11 marca 2015

Milczenie jest złotem, a matka jest tylko jedna...

Morza szum, ptaków śpiew… a tutaj cicho-sza! Nie, nie myślcie, 

że wróciłam do starych nawyków i „tarzam się” na kanapie. 


Przyczyna ciszy leży (dosłownie) zupełnie gdzie indziej. W dziecinnym łóżeczku – mój pierworodny postanowił pojawić się na świecie ciut wcześniej, niż przewidywaliśmy. *szkoda, że Przyczyna sama nie milczy, chlip..* I stało się, zawładnął całym moim światem! *oraz łóżkiem...*



Zatem wpis o włosach (znoooowuuu) odroczony. Obecnie przeprowadzam ekspertyzy pieluch i chusteczek nawilżanych, a kiedy już kończę porównywać ich jakość empirycznie, mam ochotę paść gdzieś w kąciku i cichutko skonać.  Wolałabym zrobić to jakoś bardziej efektownie, z patosem i pełnym  dramatyzmem, ale nie starcza mi już siły. Wybaczcie więc, ale logicznym jest, że o wiele bardziej interesuje mnie zawartość pieluchy mojego syna *+ zadręczanie Tatusia prośbami o wyrażenie opinii nt normalności kupki…*, a nie jakieś tam włosy. Co tam włosy!

Wiele osób pyta mnie, jakie jest macierzyństwo.

To najpiękniejsza rzecz pod Słońcem!


Macierzyństwo rozwinęło we mnie całą gamę nowych uczuć.
 

 
w psie Mamy Asi także...

Takich jak chęć przebijania opon i wyrywania samochodowych lusterek, na przykład. Bo jak, do ciężkiej choroby, mam przejechać 

z wózkiem, załadowanym jak wielbłąd, torbami pełnymi zakupów?! Zamiast swobodnie przemknąć chodnikiem, radośnie uśmiechając do swojej dzieciny, przeklinam pod nosem, tłukąc się wózkiem 

z kilometrowego krawężnika. Czy wspomniałam o narażeniu zdrowia i życia, jakie niesie za sobą ta sytuacja? Muszę zleźć na jezdnię, uważając by nie zostać rozjechaną.



To wszystko prowadzi nas do nowego sportu ekstremalnego, który nazywam Slalomem Warszawskim. Brzmi niewinnie, ale wierzcie mi, Igrzyska Śmierci to przy tym bułka z masłem. 

Sport ten, w uproszczeniu, polega na wyjściu i powrocie do domu. W jednym kawałku. Po drodze jest kilka zadań do wykonania – kupić pietruszkę i koperek, bułki, gazetę, etc… Zaliczyć wizytę w przychodni.  Ale najważniejsze – pokonać wszelkie przeszkody… Zaczynając od psich kup na chodniku (Warszawo! SPRZĄTNIĘCIE PSIEJ KUPY NIE BOLI! Wiem z autopsji!), przez przechodniów
i wspomniane wcześniej samochody *tak, zdecydowanie kobiecie z wózkiem łatwiej jest zejść z chodnika i ustąpić miejsca zwykłemu przechodniowi, jasne!*. Po drodze czyhają także inne śmiertelne zagrożenia, jak ptaki dokonujące różnorakich zrzutów:
a. pokarmowych, w postaci orzechów laskowych;
b.pokarmowo-strawionych, w postaci kupska…. Swoją drogą, ptaki też mogłyby sprzątać swoje kupki z chodników!


Wszyscy narzekają, że polskie drogi są fatalne. To samo dotyczy polskich chodników. Muszę być bardzo ostrożna, żeby na wybojach nie odkręciły się wszystkie śruby w wózku. No i te krawężniki! Tutaj przydaje się umiejętność latania. Niestety, jeszcze jej nie posiadłam. Najgorsze są jednak Miłe Doradczynie. Czekają w ciemnych zaułkach między warzywniakiem a piekarnią, wyskakują na człowieka i bach! Już wiszą nad wózkiem i...

 „Oooo, jakie piękne! A to chłopiec, czy dziewczynka? Ale za zimno pani ubrała, rozchoruje się. Trzeba cieplutko ubierać, bo inaczej zachoruje,  jeszcze do szpitala trafi, proszę pani! W ogóle, to pani z domu nie powinna z nim wychodzić… Ojej, ale główkę to ma źle ułożoną, zadusić się może, niech pani uważa."

 Zatem uważam, ażeby na doradczynie się nie nadziać, nie zostać o…ną, nie wjechać, nie poślizgnąć się, ominąć przechodniów, nie zarysować samochodów iiiii mogłabym jeszcze długo wymieniać, ale słyszę, że nastąpiło przebudzenie Krakena *tak nazywamy moment, gdy Jego Maleńkość się obudzi i domaga jedzenia*.

Ślę matczyne uściski i do usłyszenia!

PS
Chyba będę musiała się "przebranżowić" z bloga związanego z  urodą na...
życiowo-satyryczny (?!)

niedziela, 25 stycznia 2015

Wosk na włos!

Niedziela. Nieuchronnie zbliża się koniec weekendu, ostatnia szansa na złapanie oddechu przed pracowitym tygodniem. 


Aby zafundować sobie chwilę relaksu *mając pełną świadomość, że może być ona ostatnią w ciągu najbliższych 18 lat...* wrzuciłam się do wanny. Świece, płatki kwiatów, pachnące kosmetyki...żyć, nie umierać!

I właśnie wtedy, zupełnie przypadkowo, odkryłam szybki, domowy sposób na woskowanie! *zazwyczaj powierzam się wspaniałym Paniom z DEPILOVE*.
Metoda jest błyskawiczna i naprawdę banalna! 
Łatwo wykonacie ją samodzielnie w domu!


 Wystarczy wychodząc z wanny, niepostrzeżenie zahaczyć ręcznikiem
o świeczki, zrzucając je na podłogę. Wosk zalewa pół łazienki, w tym świeżo malowaną ścianę. Grunt, że oblewa nam nogi i stopy *hmm...można uznać, że to zabieg dwa w jednym - woskowanie i parafina na stopy!* Teraz najważniejszy element woskowania, czyli zdzieranie. Zdzieracie sobie gardło, niemiłosiernie...wiecie, jak gorący jest taki wosk?! 


Następnie gardło zdziera sobie także Wasza druga połówka, wygłaszając przydługi wykład nt. bezpieczeństwa i zasad BHP *nie dalej jak wczoraj zostałam upomniana, że kategorycznie nie można stawiać świeczek bez szklanych podstawek. Są za lekkie i łatwo można je zrzucić. Wykład ten natomiast był w nawiązaniu do pozostawionych na komodzie świec, które...wpadły do szuflady i zalały pół jej zawartości....)*. Zdecydowanie preferuję zabiegi w Depilove...

Szczerze mówiąc... NIE PRÓBUJCIE TEGO W DOMU!

PS
Koniec żartów! Obiecuję, następny post będzie poważny, rzetelny i w pełni profesjonalny! Będzie "kędzierzawo" - dla tych, którzy nie mogą poskromić swoich loków.

czwartek, 22 stycznia 2015

Przez żołądek do serca.



Odgrażałam się, że będzie lajfstajl. A jak lajfstajl, to i kulinaria! Zatem, stuk, stuk!, otwórzcie lodówki i wpuśćcie mnie do swoich kuchni. 


Na pierwszy ogień – karnawałowe przyjęcie.  A dokładniej, o tym, jak przygotować niezapomniane przyjęcie, mając niewiele czasu i lodówkę pełną światła *i nie, nie mam na myśli żadnych zjawisk mistycznych*.



 Najpierw kilka prostych zasad (wiem, nikt zasad nie lubi, są po to, aby je łamać… ale proszę, dotrwajcie do końca, a wkrótce to Perfekcyjna Pani Domu będzie się od Was chciała uczyć). Dosyć gadania, przejdźmy do wykonania!

1. Wielkość ma znaczenie – zwłaszcza wielkość talerza… jeśli masz niewiele (jedzenia) do zaoferowania, ułóż je na mniejszym  (mam na myśli naprawdę małym) talerzu. Spowoduje to złudzenie ogromu! Ewentualnie, jeśli ktoś jednak „przejrzy na oczy” (wystarczy policzyć, że cukierków jest 6,
a gości 15…)
doda to… szyku ! W końcu towary ekskluzywne nie są dostępne
w dużej ilości!


Ja poszłam na całość. Użyłam podstawki do kubka... Efekt? Oszałamiający.

 
 

Dla porównania - wyobraźmy sobie, jak wyglądałyby owoce na dużym talerzu. Skromnie...to skromnie powiedziane!


2. Warstwy, warstwy, warstwy!(chciałam to napisać jeszcze kilka razy, dla podkreślenia znaczenia warstw, ale powstrzymam się…) Poukładaj produkty warstwami, dbając o estetyczne podanie. Baw się kolorami i strukturami. Ładnie (przemyślanie) ułożone, różnokolorowe jedzenie zdecydowanie spodoba się gościom i będzie atrakcyjne dla oka. Tym chętniej po nie sięgną! (tak orzekła jedna z amerykańskich uczonych. A może australijskich… w każdym razie, wyczytałam o tym w gazecie)

Nie martw się, jeśli piętnastu osobom podasz cztery kawałki jabłka i dwa skrawki pomarańczy. Zasada ekskluzywności, pamiętasz? 

Zastosowanie warstw bardzo dobrze oddaje poprzednie zdjęcie, ale dla utrwalenia dodaję kolejne. 




Ponownie - użycie dużego talerza byłoby wielce nieodpowiednim rozwiązaniem...


3. Atmosfera - Pamiętaj, przyjęcie to nie tylko jedzenie, ale głównie atmosfera. Tę tworzy muzyka, wystrój wnętrza*, ale przede wszystkim – Ty sama! Zabawiaj gości miłą rozmową, koniecznie wykazując się znajomością nowych trendów i obycia w świecie. Przykłady trochę niżej.  

*Jeśli na kilka dni przed planowaną imprezą już wiesz, że nie zdążysz wypucować mieszkania , zaproponuj gościom imprezę tematyczną. W zależności od  wielkości bałaganu sugeruję : jaskiniowcy, wypad nad jezioro lub Armagedon.

3. Nic nie może się zmarnować! - Przejrzyj szafki, w poszukiwaniu elementów dekoracyjnych talerza. Warto poszukać także pasujących do siebie przekąsek, które można dowolnie miksować i komponować w niezwykłe zestawy. 

Układaj przekąski w fantazyjne wzory, kup specjalny nożyk, czy tez inną obieraczkę i wytnij marchewkę w..rozetkę (wyprzedzając pytania, nie, temperówka się nie nadaje, a szkoda, bo to jednak dbałość o środowisko i zaoszczędzone pieniądze...).



Gluten, to wiedzą nawet małe dzieci, jest niezdrowy i passe. A z czego zrobione są krakersy i paluszki? Mąka pszenna  = zły, zły gluten! Nie wspomnę, że jeszcze sól i konserwanty... Koniecznie, niby mimochodem, wplećcie to podczas rozmowy, podkreślając, że stawiacie na zdrowe odżywianie. Napomknijcie też o minimalizmie, to z kolei hit sezonu! 

 Słone przekąski to standard każdej imprezy. Ja znalazłam w szafce paluszki i krakersy. Okej, to co z nich zostało... Ale jest to idealny przykład zastosowania wszystkich dotychczas poznanych zasad. Warstwy, kolor, ozdoby, zabawa formą, rozmowa. Awangarda. 
W czystej postaci.


Kolejnym przykładem zdrowej, wytrawnej przekąski jest deska serów!

Deska serów… jeśli tak jak u mnie, jest to raczej deska, ponownie… warstwy
i ozdoby, kolor, minimalizm..et voila, jaki znakomity efekt!


Podpowiedź 1: Obierki z marchwi wykorzystaj jako dekoracja talerza! To samo sprawdzi się w przypadku kiwi - to, co tradycyjnie (a niesłusznie!) uznawane jest za odpad, możemy ponownie wykorzystać - wrzuć skórkę do wody. Prawda, że piękna dekoracja?! + 10 do kreatywności i ekologii *wpleć do rozmowy, po minimalizmie!* 

Podpowiedź 2: Bazylia, bazylia wszędzie! Jeśli nie macie bazylii w domu, idźcie do najbliższego sklepu i wypożyczcie trochę. Jak to zrobić? Obrywacie kilka listków, zabieracie do domu, ozdabiacie potrawy. Po kolacji dokładnie płuczecie, aby nie było na niej resztek jedzenia i odnosicie do sklepu – wrzucacie do doniczki. Chyba że uda się Wam niepostrzeżenie dokleić listki taśmą. Koniecznym jest, aby bazylii zbytnio nie wymiętosić, bo to nie przystoi.  Ktoś to później kupi!  Zjadanie kategorycznie zabronione, chyba nie muszę tłumaczyć powodów?


4. Dekoracja stołu – ten element jest  znamienny! Jak już pisałam, ważne są walory estetyczne. Ozdoby są zatem nieodzownym elementem stołu. Zwłaszcza takie i  postawione w taki sposób, aby goście nie zauważyli, jak mało jest na talerzach.

Dużą rolę odgrywają kwiaty. Piękny bukiet ożywi każdy blat... Nie martw się jednak, jeśli nie masz kwiatów. Jakaś miła sąsiadka zapewne ustawiła jeden lub dwa na klatce schodowej - śmiało, wypożycz je na kilka godzin *jeśli nie chcesz oberwać parasolką od wspominanej miłej sąsiadki, zrób to przy zgaszonym świetle...wiadomo, jak nieufni są ludzie w dzisiejszych czasach*. Upewnij się jednak, że nie jest to półmetrowy kaktus. Chyba że masz duży, rozkładany stół. Wtedy ustaw, lub raczej wtaszcz, delikwenta na stół - będzie awangardowo, a to oznacza +10 do ekskluzywności! 

 Niezwykły klimat nadają także świece. Pamiętaj o tym, aby ustawić je w taki sposób, by nikt nie oparzył się sięgając po Twoje znakomite przekąski. Wprawdzie zależy nam na tym, aby przyjęcie zostało w pamięci uczestników na długo, ale lepiej aby powodem nie były blizny...

Przykład tego, jak duże znaczenie ma szykowna dekoracja stołu, a zarazem połączenie wszystkich zasad:



                                                                                          ..Ach, niczym Wersal.

 

 Dla porównania - stół bez ozdób... licho. Brakuje tylko smutnych korniszonków...


Podsumowując!
Łącząc wszystkie wymienione zasady już wkrótce zyskasz miano Legendarnej Gospodyni
i z pewnością nie będziesz mogła opędzić się od zapytań "kiedy następna impreza u Ciebie?!"  

Czekam na zdjęcia z Waszych przyjęć. Nasłuchujcie, wkrótce znów coś naskrobię! 

PS

Niniejszy wpis ma charakter "oko-przymrużeniowy".

PS 2

Śmiechem, żartem, ale... ostatnio odwiedzili mnie Teściowie. W szafkach tyle, co na zdjęciach, zgadnijcie, co podałam? ;) (Ostatecznie wyglądali za zadowolonych*, a jak wiadomo, przez żołądek do serca)

* Nie, żadne z nich nie ma zdolności aktorskich. Przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo....

niedziela, 18 stycznia 2015

Czy mam na to czas, aby tracić czas?

- o postanowieniach noworocznych  (i nie tylko) słów kilka…

 

      

 Do dziś pamiętam temat wypracowania zadanego nam w 6 klasie – „Czy mam na to czas, aby  tracić czas ?”. Już zaczynałam skrobać o tym, jak bardzo jestem zapracowana, szkoła, nauka, obowiązki domowe.  Absolutnie każda minuta, ba!, nanosekunda, wyciśnięta na maksa! 


I wtedy przypomniały mi się słowa mojej mamy, która toczyła ze mną batalie o… marnowanie czasu właśnie. Nazywała to „tarzaniem się po podłodze”. Uświadomiłam sobie, że dosłownie tak właśnie jest. Po powrocie ze szkoły (czy raczej miejsca gehenny, jak wtedy myślałam), brałam się za swoje obowiązki.  Rzeczy, które mogłyby zająć mi 15 do 30 minut, rozwlekały się w czasie. Do nieskończoności.


 

W ostateczności kończyłam późnym wieczorem i zamiast zająć się czymś kreatywnym, jak chociażby czytanie, tarzałam się po podłodze (tak, dosłownie… może kiedyś to zaprezentuję… jak będę bardzo pijana)…  




 W rezultacie, do zrobienia „czegoś, czegokolwiek” , mobilizowałam się gdy  trzeba było iść spać. Naturalnie, wtedy  do akcji wkraczał aparat rodzicielskiego autorytetu. I weź tu się młody człowieku przeciwstaw…Zasypiałam, bez dozy samokrytyki, dotknięta tą wielką, rażącą niesprawiedliwością  ze strony szkoły i rodziców. Bezczelnie pochłaniali obowiązkami tyle mojego cennego czasu. Przecież zamiast odkurzać, mogłabym poczytać, wyjść z koleżanką, cokolwiek! 

 Ufff… straszliwie długi ten wstęp, ale… przejdźmy do meritum. Nastał nowy rok (nooo… jakiś czas temu), a wraz z nim przyszły nowe postanowienia. Początkowo nie miałam żadnych, jestem na to za fajna!
 


Później jednak przypomniałam sobie o tym wypracowaniu i zaczęłam zastanawiać nad tym, co bym napisała teraz… Pamiętacie wszelkie powroty, obietnice poprawy, plany?... 

A jaki był rezultat? 

                        ...No i odpowiedź gotowa! 


Starałam się usprawiedliwić tym, że przecież jestem kobietą ciężarną, urobioną po pachy pracami domowymi. Ale, hola, hola… Dziesiątki razy zasiadałam do komputera, zaczynałam pisać nowy post, zrobiłam nawet szalone zakupy, żeby móc napisać tysiące recenzji. 


Niestety posty przegrywały z „potwornym zmęczeniem”, które to nakazywało mi niezwłocznie udać się do łóżka. Tam snułam plany na kolejne wpisy i „och Boże, co jeszcze świetnego zrobię”. I miało być tak świetnie, że aż prześwietnie. Jaka jest prawda, każdy widzi.


 Nadal się „tarzam”, zmieniłam tylko stanowisko- 
z podłogi na łóżko. Łóżko jest wyżej od podłogi, więc teoretycznie zawsze to jakiś progres… (no i grunt to że mój Luby nie odkrył paragonów za te zakupy…)



Tupnęłam nogą, sama na siebie. Przez cały czas obecnego tarzalnictwa obserwowałam inne blogi, znakomite wpisy, sukcesy innych i wzdychałam… gdybym tylko miała więcej czasu, gdybym tylko ja tak umiała: pisać, malować, robić zdjęcia. Heloł?! NIC SIĘ SAMO NIE ZROBI. Wszystkie osoby, które podziwiałam, włożyły w to wysiłek.  

Zatem moim noworocznym postanowieniem stało się :

 nie mam na to czasu, aby tracić czas! 


 
Dawniej spisywałam całe listy (nie muszę wspominać, że z małym skutkiem wykonawczym?). W tym roku jest skromnie, ale myślę, że grunt to zdać sobie sprawę z tego, nad czym naprawdę przydałoby się z samym sobą popracować. Później pozostaje być konsekwentnym, a przede wszystkim uczciwym z samym sobą. 

 

 A jak jest z Wami? Czy macie na to czas, aby tracić czas?


PS
Z wypracowania dostałam solidną szóstkę!